Leoś, mały lew - Audiobajka

Leoś, mały lew

W samym sercu Złotej Sawanny mieszkał mały lew o imieniu Leoś. Miał miękką, jeszcze trochę sterczącą grzywkę, wielkie złote oczy i łapki, które lubiły skakać, biegać i wspinać się na kamienie.

Wszyscy w stadzie mówili:

– Lew musi jeść mięso, bo inaczej nie będzie silny!
– Lwy jedzą steki, polują i ryczą najgłośniej!

Tylko z Leo­siem był pewien kłopot.

Za każdym razem, gdy starsze lwy przynosiły do jaskini pachnący, parujący stek, Leoś marszczył nosek, mrużył oczy i mówił:

– Fuj… to… dziwnie pachnie.

Próbował być grzeczny. Czasem brał malutki kęs, ale zaraz wypluwał i szeptał:

– Przepraszam, mamo, ja naprawdę nie mogę…

Mama-Lwica głaskała go po głowie:

– Ale, Leosiu, lwy jedzą mięso. Bez tego nie będziesz taki silny jak inni.

Tata-Lew dodawał:

– Patrz na swojego kuzyna, Borysa. On je całe steki! Dlatego ma takie wielkie łapy!

Leoś patrzył na swoje łapki. Były trochę mniejsze niż łapy Borysa. W brzuchu robiło mu się jakoś ciężko i smutno.

„Może rzeczywiście coś jest ze mną nie tak” – myślał. – „Może… nie jestem prawdziwym lwem?”

Ale za każdym razem, gdy stek pojawiał się na kamiennym talerzu, zapach był zbyt mocny. Leoś krzywił się, język sam wypychał jedzenie z pyszczka, aż w końcu zaczął odsuwać talerz.

Za to inne rzeczy jadł chętnie: kolorowe owoce z sawanny, chrupiące korzonki, nasiona, a nawet specjalną lwią owsiankę, którą mama mieszała z miodem.

Wszyscy mówili:

– Dziwny ten Leoś. Lew bez steku? To chyba niemożliwe.

Nawet niektóre młode lwiątka szeptały:

– To ten, co nie je mięsa. Pewnie jest słabiakiem…

Te słowa wbijały się w serce Leosia jak małe kolce. I choć biegł szybciej niż większość lwiątek i wspinał się najwyżej na skały, wciąż wierzył, że jest „mniej prawdziwy”.

Jego prawdziwa wartość była ukryta, nawet przed nim samym.

Pewnego ranka do Złotej Sawanny przyleciała wieść:
Wielki Turniej Lwiej Odwagi odbędzie się za trzy dni!

Lwy miały się ścigać, skakać przez przeszkody i pokazywać, kto jest najodważniejszy. Zwycięzca miał dostać Złoty Liść Akacji – symbol prawdziwej lwiej mocy.

Borys aż podskoczył z radości:

– Ja na pewno wygram! Jem najwięcej steków!

Leoś poczuł, jak w sercu zapala mu się mała iskierka.

„A co, jeśli… też spróbuję? Może udowodnię, że jestem prawdziwym lwem, nawet jeśli steki mi nie smakują?” – pomyślał.

Wieczorem usiadł przy ognisku obok mamy i taty.

– Mamo, Tato… chciałbym wziąć udział w Wielkim Turnieju – powiedział nieśmiało.

Tata-Lew uśmiechnął się szeroko:

– O, mój mały wojowniku! W takim razie musisz wreszcie porządnie zjeść stek. To zrobi z ciebie lwa-siłacza!

Mama kiwnęła głową:

– Zrobię ci dziś specjalny stek dla mistrza.

Upiekła go tak delikatnie, jak potrafiła. Dodała zioła, które lubił Leoś, i nawet pokroiła na malutkie kawałki.

Postawiła talerz przed synkiem.

– Proszę, Leosiu. To cię wzmocni przed turniejem.

Leoś wciągnął powietrze nosem. I… znów to samo.

Zapach był za mocny, zbyt „mięsny”, jakby cały wypełniał jaskinię. Brzuszek Leosia ścisnął się nerwowo.

„Ale muszę. Inaczej nie będę silny” – pomyślał.

Wziął jeden kawałek na język.
Raz.
Dwa.

Zęby próbowały gryźć, ale język zaczął uciekać, gardło zrobiło się ciasne. Leoś poczuł, że zaraz popłyną mu łzy. W końcu wypluł kawałek.

– Przepraszam… Nie mogę… – wyszeptał.

Tata westchnął ciężko.

– Bez steku nie będziesz miał siły. Pomyśl, Leosiu.

Mama próbowała go karmić łyżką, delikatnie wciskając małe kawałki do pyszczka, ale Leoś kręcił głową, cofał się, a w oczach miał strach.

W końcu odsunął talerz.

– Ja… naprawdę nie mogę – powiedział drżącym głosem. – Może po prostu nie nadaję się na Wielki Turniej.

Tej nocy długo nie mógł zasnąć. Słyszał, jak Borys chwali się innym lwiątkom:

– Zjem jeszcze dwa steki i będę najsilniejszy! Leoś nie ma szans.

Leoś wtulił nos w łapki.

„Próbowałem w zwyczajny sposób. Tak, jak wszyscy mówią. I nie umiem. Może jestem po prostu… słaby?” – myślał ze smutkiem.

Następnego dnia Leoś obudził się z nowym pomysłem.

„Skoro nie umiem naprawdę jeść steku… może udam, że wszystko jest w porządku?” – postanowił. – „Może wtedy wszyscy uwierzą, że jestem prawdziwym lwem, a ja sam też w końcu uwierzę.”

Podczas wspólnego posiłku lwy znów usiadły przy kamieniach, na których leżały różne dania.

Borys jak zwykle porwał największy stek.
Mama postawiła przed Leosiem mniejszy, ładniej podany, z ziołami i plasterkami soczystego owocu obok.

– Leosiu, może dziś się uda – powiedziała z nadzieją.

Leoś nabrał powietrza.
„Uśmiech. Muszę się uśmiechać. Jak Borys” – powtarzał w myślach.

Wziął kawałek steku na pazurek i zawołał głośno:

– Mmm, ale pachnie! Na pewno jest pyszny!

Wszyscy spojrzeli z ciekawością.

– No widzisz – mruknął tata z zadowoleniem.

Leoś włożył mięso do pyszczka. Próbował nie oddychać, ale znów poczuł ten sam zapach. Język od razu chciał wypchnąć jedzenie. Po policzku spłynęła mu jedna mała łza.

„Nie płacz. Nie pokazuj” – kazał sobie w myślach.

Przeżuł odrobinę. Z trudem połknął maleńki kawałeczek, ale reszta po prostu… nie chciała przejść.

Nagle usłyszał chichot.

– Patrzcie! Leoś się krzywi! – zawołało jedno z lwiątek. – Udaje, że mu smakuje!

Kolejne lwiątko dodało:

– Prawdziwy lew nie musi udawać!

Słowa zabolały jeszcze bardziej niż smak. Leoś natychmiast wypuścił kawałek mięsa, odsunął się od kamienia i pobiegł za jaskinię, kryjąc pyszczek w trawie.

Usiadł sam. Brzuszek miał pusty, ale gardło pełne łez.

„Próbowałem po cichu. Próbowałem udawać, że lubię to, czego nie lubię. I tak się nie udało” – pomyślał. – „Może nigdy nie będę taki silny i odważny, jak inni. Może naprawdę jestem… zepsutym lwem.”

I właśnie wtedy, gdy był najsmutniejszy, poczuł delikatne muśnięcie czegoś po ogonie.

Coś miękkiego, pachnącego… ziemią i deszczem.

Odwrócił się i zobaczył mały, zielony listek, który unosił się w powietrzu, jakby ktoś go prowadził.

Listek zawisł przed nosem Leosia i lekko zadrżał, jakby zapraszał:

– Chodź za mną…

Leoś zmrużył oczy.

– Czy ja… słyszę listek? – szepnął zdumiony.

Listek nie odpowiedział słowami, ale poruszył się wyraźniej i pomknął w stronę starej, wielkiej skały na skraju sawanny.

Leoś wstał ostrożnie.

– No dobrze… i tak nie mam nic do roboty – mruknął. – Może to jakiś znak?

I poszedł za listkiem.

Listek prowadził Leosia coraz dalej od stada. Przeszli przez złociste wysokie trawy, minęli krzaki akacji, aż w końcu dotarli do miejsca, gdzie sawanna wyglądała inaczej.

Trawa była tam bardziej zielona, powietrze pachniało świeżo, a z ziemi wystawały kolorowe plamki – jakby ktoś rozsypał farby.

Pośrodku stała stara, pęknięta skała. Na pierwszy rzut oka zwyczajna, ale listek podleciał prosto do jej boku, gdzie w pęknięciu coś błysnęło.

Leoś podszedł bliżej. Zobaczył na skale mały znak – rysunek lwiego łba otoczonego liśćmi.

– Dziwne… – mruknął i dotknął znaku łapką.

W tej samej chwili skała zadrżała. Pęknięcie rozszerzyło się cichym zgrzytem i zamieniło w wąską szczelinę, z której buchnął zapach… zupełnie inny, niż zapach steku.

Delikatny, roślinny, trochę słodki, trochę ziemisty.

– Ooo… – oczy Leosia rozszerzyły się ze zdumienia.

Szczelina powiększyła się tak, że mały lew mógł przez nią przejść. Po drugiej stronie coś połyskiwało zielenią i tysiącem kolorów.

Listek wleciał do środka.

– No dobra… Raz się jest odważnym lwem, raz nie – mruknął Leoś, choć serce biło mu jak oszalałe.

Wziął głęboki wdech i wszedł do środka.

Po kilku krokach otworzył się przed nim widok, jakiego nigdy dotąd nie widział.

Był tam wielki ogród – ale nie taki zwyczajny. Rośliny miały dziwne kształty, jakby były trochę podobne do… zwierząt. Nad grządkami unosiły się kolorowe światełka, a w powietrzu słychać było cichy śmiech i szept.

– Witaj w Ogrodzie Supermocy – rozległ się nagle ciepły, niski głos.

Leoś podskoczył i odwrócił się gwałtownie.

Przed nim stał… Stary Dąb. Miał twarz wyrytą w korze, mądre oczy z liści i gałęzie jak ramiona.

– J-ja… ja tylko… – zaczął Leoś zająknięty.

– Jesteś tu, bo coś w środku ciebie wołało o pomoc – powiedział Dąb łagodnie. – Jestem Strażnikiem Ogrodu Supermocy. A ty, mały lwie, nosisz w sobie ważne pytanie.

Leoś opuścił uszy.

– Chodzi o to, że… nie mogę jeść steku – wyszeptał. – Wszyscy mówią, że bez mięsa nie będę silny i odważny. Próbowałem jak inni. Próbowałem też udawać. I nic… Może jestem zepsutym lwem.

Stary Dąb zachichotał cicho, jakby wiatr poruszył jego liśćmi.

– Zepsuty? Och, nie. Ty po prostu jeszcze nie znasz swojej supermocy.

– Mojej… czego? – Leoś uniósł brwi.

– Supermocy. W tym ogrodzie mieszkają warzywa‑superbohaterowie i ziarna‑siłacze. Oni wiedzą, jak dodawać odwagi, siły i zdrowia. Ale nie wszyscy mają talerze wyglądające tak samo.

– To znaczy… że można być silnym lwem, nawet jeśli nie je się steku? – spytał nieśmiało Leoś.

– Wejdź głębiej, a sam zobaczysz – uśmiechnął się Dąb. – I pamiętaj: trzy razy możesz spróbować znaleźć swoją drogę. Dwa już próbowałeś na sawannie. Czas na trzeci, inny sposób.

Leoś poczuł, że w środku niego coś cichutko się rozjaśnia.

Leoś ruszył w głąb ogrodu. Wszystko tam było żywe.

Najpierw zobaczył grządkę wysokich, zielonych łodyg z pomarańczowymi czubkami wystającymi z ziemi.

Nagle jedna z nich drgnęła, wyskoczyła z ziemi i stanęła przed nim… na własnych, cienkich korzonkach.

– Hej, młody lwie! – zawołała wesoło. – Jestem Marchewa Mocarchewa, superbohaterka wzroku i skoków!

Marchewka miała małą pelerynkę z liści i maskę z kawałka łupinki.

– Ty… mówisz?! – Leoś aż otworzył paszczę ze zdziwienia.

– A jak! W tym ogrodzie każdy, kto ma moc, potrafi mówić – zaśmiała się Marchewa. – Słyszałam, że boisz się, że będziesz słaby.

– Bo nie umiem jeść steku – przyznał Leoś, spuszczając wzrok.

Marchewa zadarła zieloną „fryzurę”.

– Stek, stek… Wszyscy tylko o steku! A czy ktoś im powiedział, że w moim pomarańczowym ciele mieszkają superwitaminy, które ostrzą wzrok jak pazury i dają siłę do skakania?

Podskoczyła nagle tak wysoko, że dotknęła prawie liści drzewa.

– Wow! – wyrwało się Leosiowi.

– Chcesz spróbować? – spytała Marchewa. – Tylko tyle, ile chcesz. Tu nikt ci nie będzie wciskał nic na siłę. W tym ogrodzie słuchamy ciał.

Leoś poczuł, jak brzuch mu się rozluźnia.
„Nikt mnie nie zmusza… Mogę tylko spróbować. Tyle, ile chcę” – pomyślał z ulgą.

Marchewa odłamała malutki kawałek ze swoich „pleców” i podała Leosiowi.

Leoś powąchał. Zapach był świeży, słodkawy. Włożył kawałek do pyszczka.
Zaskoczył się.

– To… dobre – uśmiechnął się nieśmiało. – Chrupie!

– No jasne! – Marchewa zachichotała. – Jak mnie jesz, to twój wzrok robi się bystry jak u orła, a łapki lekkie jak sprężyny.

Leoś poczuł nagle, że ma ochotę podskoczyć. Zrobił mały skok.
Potem większy.
Potem trzeci – tak wielki, że przeskoczył mały kamień przed sobą.

– Umiesz w to! – wołała Marchewa, klaszcząc listkami.

Leoś roześmiał się pierwszy raz od dawna.

– Może stek ma swoją moc

Pobierz :

Audio Pdf

Share:

Zobacz inne audiobajki terapeutyczne

Poszukiwania magicznej perły

Poszukiwania magicznej perły - Audiobajka

Utrata Perły Pewnego słonecznego ranka, w królestwie ukrytym głęboko pod falami oceanu, młoda syrenka o imieniu Zosia obudziła się z niepokojem. Dziś miała wygłosić ważne przemówienie przed wszystkimi mieszkańcami podwodnego świata...

Więcej
Przygoda w krainie cieni

Przygoda w krainie cieni - Audiobajka

Smutny Poranek i Problem Kajtka Pewnego słonecznego poranka, w sercu ogromnego, zielonego lasu, młody smok o imieniu Kajtek obudził się wyraźnie smutny. Był małym, brązowym smokiem z błyszczącymi, zielonymi łuskami, które mieniły się w słońcu...

Więcej

Terapeutyczne Bajki dla Twojego Dziecka

Pomóż dziecku lepiej zrozumieć własne emocje dzięki audiobajkom terapeutycznym, stworzonym z udziałem psychologa dziecięcego. Open Tales to miejsce, w którym profesjonalna wiedza psychologiczna łączy się z mocą terapeutycznych opowieści, pomagając dzieciom pokonywać lęki, radzić sobie z emocjami i budować poczucie bezpieczeństwa.